Po 30 latach wyjechałam ze swojego lasu do krajów egzotycznych na prawdziwe wakacje.
W Maroko spędziliśmy 12 dni bez telefonu i innych obowiązków, co umożliwiło nam maksymalne korzystanie z tego podarowanego czasu. Było wielkie, piękne spotkanie rodzinne, na które zjechali się kuzyni z Portugalii, Brazylii i my z Polski. Wszytko było zorganizowane i jedyne, co trzeba było zrobić to poddać się temu, co się dzieje. Zastanawiałam się, czy będę umiała nic nie robić. Nie jest to tak trudne, jak sądziłam. Były to poruszające chwile i zdarzenia. Nici, które się między nami umacniały, czuję wręcz namacalnie. Są jak silna pajęczyna, rozciągnięta na tych obszarach kuli ziemskiej, gdzie nasze dzieci i wnuki mogą zostać bezpiecznie rozrzucone, z własnej woli lub nie.
Maroko, gdzie mieszka moja siostra cioteczna, odwiedziłam po raz drugi. Czterdzieści lat temu byliśmy tam z przyjacielem przez kilka dni. Zapamiętałam piękno gór, atmosferę kafejek i smak słodkiej herbaty miętowej, nalewanej do ozdobnych szklaneczek szerokim gestem metalowego, barokowego imbryka. Pamiętam otwarte, przyjazne spojrzenia kobiet i unikanie wzrokiem przez mężczyzn.
Odnalazłam podobne wrażenia. Bardzo pociągające, a zarazem męczące włóczenie się po medinach i zakupy w suku. Parę razy trzeba było uciekać od zdeterminowanych, żeby sprzedać nam towar, miłych sprzedawców. W kontaktach z Marokańczykami ciągle wkradała się niepewność, wynikająca z braku znajomości tamtejszych kodów i obawa, żeby nikogo nie obrazić. Tak stało się przy spotkaniu z pewnym poetą, znajomym mojej kuzynki, który gwałtownie wyszedł z restauracji w której siedzieliśmy razem.
Prawdopodobnie poszło o pytania dotyczące śmieci.
Nieznośny bohater pierwszego planu
Spacerując po cudownych plażach pod murami fortecy Asilath, czy spadającymi do morza górami w Stehat, spotkaliśmy sterty śmieci. To samo w środku miasta, poza ścisłym centrum. To samo w górach – lawiny śmieci, szpecących majestatyczne oblicze świętej Matki Ziemi. Morze przynosi śmieci z całego świata. Z góry, z samolotu, widać jak palą się tu i tam. W mieście nocą trzeba zamykać okna, by uchronić się przed zapachem palonego plastiku. „Tak już jest…” – mówili nasi znajomi Marokańczycy, rozkładając ręce. Przyzwyczaili się, trochę tak, jak my do śmieci leżących w przydrożnym rowie albo w lesie. Codziennie fale zostawiają na ich boskich plażach resztki plastiku z różnych, czasem bardzo odległych zakątków.
„I tak jest wszędzie na świecie…” – mówi mój brat Nicolas, który dużo podróżuje. We wszystkich rozwijających się krajach lub krajach tzw. trzeciego świata, nie ma kompletnie kontroli nad śmieciami – każda wolna przestrzeń staje się natychmiast wysypiskiem. To, w czym żyjemy tutaj, w Europie, to mała, a raczej malutka, stosunkowo uporządkowana wyspa. Reszta świata jest przykryta nierozkładającymi się odpadami.
Czy można żyć w bań(j)ce?
Wróciłam do Polski z ulgą i poczuciem szczęścia, ale i potwornego wstydu. Tam, w Maroko, nie można pić wody z kranu. Trzeba kupować wodę w 5-litrowych butelkach, co kosztuje po przeliczeniu na naszą walutę 6 zł, a gdy zarabiają 1000 zł to jest dobrze. Krystaliczna turkusowa woda, którą spotkaliśmy w górach jest kompletnie zanieczyszczona, kiedy dociera na dół.
Nasz pobyt w Maroku na zdjęciach wygląda pięknie. Dlaczego nie sfotografowałam też śmieci? W sumie potraktowaliśmy pobyt w tym kraju, jak przejście po pięknej dekoracji. Wróciłam do mojego złotego, polskiego lasu. W sercu mam poczucie głębokiej niesprawiedliwości.
No i co? Każdy sam musi odpowiedzieć na to pytanie…