Z Nicole Grospierre-Słomińską rozmawia Janina Koźbiel z Janka wydawnictwo
J.K.: Jak się analizuje losy ludzi przedsiębiorczych, odkrywa się często, że ich geny to wyrazista mieszanka. To się sprawdza w Twoim przypadku, prawda?
N.G.-S.: Moje korzenie są z jednej strony w głębokiej Amazonii, z drugiej – w demokratycznej Francji, a na moje widzenie wielu spraw największy chyba wpływ miały wydarzenia z ‘68 roku, które były lekcją brania odpowiedzialności za świat.
Ten amazoński korzeń wydaje mi się szczególnie interesujący, widzę Cię jako potomkinię wodza plemienia…
Na moją wyobraźnię najbardziej działa babcia mojego dziadka, która pochodziła z matriarchalnego pokolenia w Amazonii. Pamięć rodzinna prowadzi do niej, czyli gdzieś do połowy XIX wieku. Ale ona już nie żyła bez białego człowieka, już żyła w takiej osadzie, tworzonej dla Indian przez białych ludzi, gdzie się odchodziło od tradycyjnych sposobów egzystowania, a można ją określić jako rezerwat. Mam obraz tej praprababci siedzacej przy ogniu z całą rodziną, wiem, że mój dziadek trochę się jej bał. Wiem, że to ona zdecydowała, że jej synowie pójdą studiować u białych ludzi, zdawała sobie sprawę, że w tym rezerwacie nie mają przyszłości. Trzeźwo oceniła sytuację i musiała mieć zrozumienie, jak funkcjonuje świat białego człowieka. Wysyłała ich na studia, każdemu z nich wybierając kierunek. Wszyscy jej synowie zrobili bardzo dobrą karierę – jeden na przykład był naczelnikiem poczty, nauczył się wielu języków, po łacinie rozmawiał z księdzem, a w Penedo jest ulica jego imienia. Dziadek, ojciec mojej mamy, również był bardzo utalentowany i przedsiębiorczy. Kształcił się na dentystę, ale w pewnym momencie przekonał się do chrześcijaństwa, które stało się dla niego bardzo ważne i poświęcił mu wiele sił. W jednej ze swoich książek opisuje, jak przeżył nagłe nawrócenie: jechał na koniu, zbliżył się do jakieś wioski i usłyszał dzwony. Ten dzwon oddziałał na niego silnie, wywołał olśnienie – tak jak to jest w zen – uczynił z niego cenionego pisarza chrześcijańskiego; nazywał się Perillo Gomez i był znany w Brazylii. Miał grupę przyjaciół, którzy tworzyli klub literacki, i dzięki temu duży wpływ na opinię publiczną. Stał się dyplomatą i był konsulem we Francji, w Hiszpanii, w Anglii.
I dlatego mama – o korzeniach amazońskich, urodzona w Brazylii – mogła wyjść za Francuza. Z jakiego środowiska pochodził ojciec?
W rodzinie od strony ojca od pokoleń byli burmistrzowie w małym miasteczku. Wujek ojca został księdzem i dyrektorem szkoły katolickiej, który zbierał muzykę folklorystyczną. Odnalazłam jego zapiski – jest wzruszające to, co on pisze o prowadzeniu dusz.
Jakie wartości przejęłaś po swoich rodzicach?
Od mamy to na pewno, że trzeba mieć świadomość pełnej odpowiedzialności za własne życie. Mama powtarzała często takie zdanie: „Rodzimy się sami i umieramy sami”. My podejmujemy decyzję, bierzemy odpowiedzialność za to, co nas spotyka w życiu. Nie żyję przecież, bo muszę, ale bo chcę. Nikt mi nie jest nic winien i ja nie jestem winna nikomu nic. Wszystko, co jako ludzie wymieniamy między sobą, to są prezenty wzajemne.
A po tacie?
Po tacie – wrażliwość na ludzi. Ma niesamowite wyczucie drugiego człowieka, coś bardzo ludzkiego, jest wrażliwcem. Jest artystą – pisarzem i reżyserem. Miał bardzo trudno w życiu, bo jako dziecko stał się świadkiem gwałtownej śmierci swojego ojca, który został zamordowany na jego oczach, a morderca – też na oczach taty – poderżnął sobie gardło, opryskując go krwią. Została trauma, z którą musi iść przez całe życie.
A jak przeżyłaś rok ‘68 we Francji? Mówi się o nim wyłącznie pozytywnie, Ty też tak go pamiętasz?
Byłam świadkiem, ale miałam tylko trzynaście lat. Dla mnie to była wielka zabawa, mieszkaliśmy wtedy w Nicei. Pamiętam uczucie, że pęka jakieś ograniczenie i wyzwala się coś przepięknego. Że ten świat, w którym jest wszystko tak poukładane, podomykane, nie jest idealny i możliwe jest wyzwolenie z tego gorsetu. Potem – już w Cannes – byłam bardzo związana z grupami ultralewicowymi, chodziliśmy na manifestacje przeciw temu, co się działo w Argentynie, to był czas Pinocheta, występowaliśmy przeciwko ultraprawicy, która była silna na południu Francji. Powiedziałabym, że stałam się trockistką, ale to był trockizm dość powierzchowny, po prostu lubiłam tych ludzi, z którymi się zetknęłam, więc podzielałam ich poglądy. Tak bywa często, że przejmujemy idee od ludzi, z którymi jesteśmy związani; co dopiero, jak ma się 15-16 lat. To, co głosili, wydawało mi się szczodre, dobre dla świata: żeby nie było nędzy, nie było wojny, żeby była sprawiedliwość…
Kiedy w latach siedemdziesiątych znalazłaś się w Polsce, musiałaś pewnie swoje sympatie polityczne na nowo przemyśleć?
Przyjazd do Polski to był pierwszy szok. Uświadomienie, że taki gatunek ludzi, których ja kochałam we Francji i z którymi byłam związana, a oni określali się jako ultralewicowi, to w Polsce byli antykomuniści, którzy działali w podziemiu. Gotowi podjąć ryzyko, żeby wprowadzić w życie idee, które są im bliskie. Z drugiej strony barykady stali ludzie, których nie znosiłam: oportuniści, duże brzuchy, zapatrzenie w pieniądze i straszny kapitalizm. Runęło moje przekonanie w podziały lewica-prawica. Zrozumiałam, że to są zawsze konkretne osoby – wrażliwe albo egoistyczne. W momencie, kiedy znalazłam się w Polsce, to automatycznie znalazłam się w środowisku artystów, dziennikarzy, którzy kontestowali komunistów, działali przeciwko władzy, próbowali zerwać ten gorset systemu.
Ale wraz z wprowadzeniem stanu wojennego wyjechałaś z Warszawy? Jeszcze w ‘81 czy już ‘82 roku?
Zaczęliśmy to planować jesienią ‘81, a wyjechaliśmy ostatecznie na wiosnę następnego. Przyczyna jest prosta i określam ją krótko: nie nadawaliśmy się na bohaterów. Uznaliśmy, że lepiej schować się na wsi. Wtedy już byłam związana ze Słomą – którego poznałam, będąc wolną słuchaczką na ASP – i zaczął się dla mnie rozdział „rodzina”. I ekologia. Jeszcze wtedy słowo „ekologia” nie istniało, ale kluczowe było zauważenie, że czołgi mijają, a wiosna zawsze wraca. Dopiero wtedy, w tamtej Polsce, tak naprawdę odkryłam przyrodę jako istotę, coś żywego, coś, co ma duszę, z którą można się komunikować. Ja jestem człowiekiem miasta, sama urodziłam się w Paryżu, więc to było odkrycie filozofa Indian. Odezwały się te moje korzenie po praprababce, poczułam się scalona.
Bardzo mnie interesuje zderzenie mieszczucha z surowymi wymaganiami życia natury.
Musiałam się nauczyć wielu rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Pochłonęły mnie konkrety: gotowanie na ogniu, palenie w piecu, pranie pieluch w rzece, uczenie się przyrządzania prostych potraw, bo tego też nie umiałam…
Prałaś w rzece pieluchy wszystkich dzieci?
Tylko pierwszej dwójki. Potem zdobiliśmy franię, tylko płukaliśmy pieluchy w rzece. Zanim sobie uświadomiliśmy, że przecież nie można tam puszczać mydła, bo to zatruwa wodę. Na każdym kroku odkrywaliśmy coś nowego. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy taką społecznością pierwotną, scaloną przez styl życia – dominował Słoma ze swymi bębnami, woda była ze studni – życie niewiele nas kosztowało. Było dużo czasu. Bardzo dobrze nam się żyło. Dawaliśmy sąsiadom kartki na mięso i cukier, bo ich nie wykorzystywaliśmy, a oni nam dawali jajka, mleko, warzywa…
Mnie w tej opowieści najbardziej się podoba to, że zatruwałaś rzekę. Bo to Cię uczłowiecza. Widać, że nie jesteś tylko ideolożką, ale istotą, która się rozwija, zdolną do popełniania błędów w nowych warunkach.
Więcej było takich rzeczy. Jak Słoma rąbał drewno w niedzielę, dla niego to było normalne – rąbał, bo było potrzebne – to sąsiedzi przyszli pewnego dnia i: „Panie Słoma, damy panu drewno, tylko niech pan nie rąbie w niedzielę”. „Dobrze – mówił Słoma – przepraszam”. Albo taki fakt: nie mogę się nadziwić, że po to, żeby pójść do rzeki pieluchy płukać, chodziliśmy na przełaj, przez łąkę sąsiadów. I bardzo dużo czasu musiało upłynąć, zanim oni powiedzieli: „słuchajcie, nie chodźcie po łące, bo trawę nam niszczycie”. Zrobili to bez agresji, jakoś nieśmiało. Przeprosiliśmy, zaczęliśmy chodzić po między, trochę okrężną drogą. Obok mieszkała sąsiadka, która mówiła na mnie „pani Loniu”. Wynajmowałam u niej pokój i pracowałam tam, przez dwie godziny dziennie, kiedy dzieci były małe bo ja starałam się tworzyć zapiski z tego okresu i porządkować wcześniejsze, całkowicie odizolowana od domowego życia. W domu tej sąsiadki była religia, więc chłopi przywozili na furce księdza. I musiało się wiele razy zdarzyć, że widzieli nas kąpiących się nago za domem, zanim nam o tym powiedzieli. I tym razem też nie było żadnej oceny, zero wrogości. Dzieci pewnie bardziej odczuwały różnice światopoglądowe niż my, słyszały czasem w szkole: „nie chodzisz na religię, na msze nie chodzisz, to co, chcesz być żydem?”. Ale wobec nas zawsze to było bardzo delikatne.
A jak to było z domami? Zbudowaliście własny od razu? Wzięliście kredyt?
Jak wyjechaliśmy, to nie było nas stać na to, żeby sobie kupić, a kredytów zawsze się baliśmy. Raz wzięłam trzy tysiące, żeby dołożyć do kupna samochodu. I raz Słoma wziął debet, ale to była katastrofa. Wynajęliśmy dom i w nim się urodziło dwoje dzieci. W pewnym momencie gospodarze chcieli mieć dom z powrotem, zaczęliśmy szukać czegoś nowego, Słoma znalazł coś na Łemkowczyżnie. Już wszystko było umówione, i wtedy tubylcy dali nam do zrozumienia, że sobie nas nie życzą, powiedzieli, że nie będą Lachom sprzedawać mleka. Tak zostaliśmy bez dachu nad głową. I wtedy Słoma uszył tipi. Pół roku w nim mieszkaliśmy, od wczesnej wiosny do początku zimy, kiedy zaczęliśmy naprawdę tam marznąć. W tym czasie przy pomocy sąsiadów i przyjaciół zaczęliśmy już budować sobie własny dom. Z podkładów kolejowych, z tego, co było pod ręką; trudno było o materiały. Całość była mocno wkopana w ziemię, żeby nie była za bardzo widoczna, bo nie mieliśmy pozwolenia na budowę. Jak widzisz, my się zachowywaliśmy trochę tak, jak byśmy nic nie wiedzieli, jak byśmy dzicy byli. Byliśmy przyzwyczajeni do tego, że jesteśmy inni, odrębni. Wychodziliśmy z założenia, że każdy człowiek jest odpowiedzialny za siebie, rozwiązuje problem po swojemu. I korzysta z tego, co ma. I że ma prawo do takiego postępowania.
Wróćmy jeszcze do tipi… Jak się w nim mieszkało?
Kąpaliśmy się w rzece, gotowaliśmy na kuchni letniej na powietrzu, którą Słoma zbudował. Pierwsze dni były szokujące. Mieliśmy przy sobie niewiele, dobytek zostawiliśmy w stodole, u przyjaciela. Spędzaliśmy większość czasu, paląc ogień i piekąc podpłomyki na kamieniu. W takich momentach schodzi się do podstawy: jestem człowiekiem, który żyje na planecie Ziemi, o którą powinien dbać, a reszta nie musi istnieć, to są jakieś niekonieczne konstrukcje, można się z tego wyzwolić. Potem zdarzało się, że Słoma wyjeżdżał, a my leżeliśmy w tym tipi, ogień się palił, ćwiczyliśmy się w telepatii. „O jakim kolorze myślisz? Niebieskim? Nie, powiedz, o jakim? Widzę, widzę”. Nie udało mi się wprawdzie, żeby synowie zostali telepatami, ale jestem przekonana, że po prostu ćwiczeń było za mało.
I w tym momencie trafiłaś na Efektywne Organizmy?
Nie, jeszcze nie teraz. W tym momencie blisko już do następnego ważnego przełomu – mur berliński runął. To miało dla nas wielkie znaczenie, bo Słoma zaczął sprzedawać bębny w Berlinie. I odkryliśmy ruch ekowiosek. Zobaczyliśmy siebie w innych wersjach. Bardzo mocno się zaangażowałam i myślałam, żeby w Polsce tworzyć taką sieć ekospołeczności. Ona zaistniała, nazywała się Wiejskie Alternatywne Społeczności, funkcjonowała mniej więcej do 2003 roku, później zasnęła na około 12 lat i w ostatnich czasach odrodziła się pod inna nazwą.
Co przeszkadzało rozwijać się temu ruchowi?
Przejście od komunizmu do kapitalizmu dla wszystkich społeczników i niebieskich ptaków było ogromnym szokiem, bo trzeba było funkcjonować w innej rzeczywistości. Trzeba było się nauczyć samoorganizacji, zarabiania, aby przeżyć. Nikt z tych ludzi nie pracował na etacie, nie mieli stałego źródła dochodu. I nie było nadmiaru energii. Rodziny, które wyjeżdały z miasta i znalazły się pod Lublinem, niedaleko Dąbrówki, do momentu przełomu tworzyły grupę bardzo spójną i aktywną. Kiedy nagle stalismy się bezdomni i zamieszkaliśmy w tipi, budując nowy dom, zamieszkały z nami na łące w namiotach i pomagały nam; gotowaliśmy razem, wieczorem siadywaliśmy przy ognisku. Ale kiedy przyszła nowa rzeczywistość, nastapiła lekka dezintegracja tej społeczności. Przestaliśmy działać razem, bo każdy musiał ratować własną rodzinę. Trzeba by temu poświęcić swój czas, swoją energię. Obecnie tworzymy rozumiejącą się społeczność, znowu kwitnie współdziałanie, nasze dzieci przejęły ten styl, ale żyją po swojemu, trochę inaczej niż my. Nie ma już aż takiej wielkiej różnicy między nami a naszymi wiejskimi sąsiadami. Integrujemy się, ale mamy własna kulturę i wiemy, że możemy na siebie liczyć.
W ruchach ekologicznych, a szczególnie w tym, co w swojej książce nazywasz EM-owym stylem życia, najbardziej mnie przekonują te momenty, kiedy człowiek wyzbywa się destrukcyjności i staje pozytywną istotą, twórcą, a nie niszczycielem, wyrywającym Ziemi jej skarby. Jakie jest źródło tego pozytywnego nastawienia?
Muszę w tym miejscu powiedzieć o spotkaniu z Michałem Tarkowskim, reżyserem i aktorem, który potrzebował pozytywnych wiadomości do swojej audycji w radiu. Było to trochę paradoksalne, że ja, żyjąc w domu bez prądu, zaczęłam zbierać pozytywne wiadomości ze świata. A najciekawsze jest to, że one zaczęły do mnie napływać – dowód na to, że pozytywne myślenie działa. Że jeśli dopuszczasz tę dobrą informację do siebie, to ona przyciąga następną, można więc mieć wpływ na to, z czego się budujemy. Pracowałam w trudnych warunkach, zaczęłam pisać na maszynie i robiłam xero. Rozdawałam te gazetki ludziom, najpierw sto, a potem, w fazie największego rozkwitu, razem ze Stowarzyszeniem Dla Ziemi, około ośmiuset egzemplarzy. Mimo że mieszkaliśmy bez wygód, było u nas mnóstwo ludzi. Słoma wychodził, wyjeżdżał, a ja trwałam przy dzieciach, w jednym miejscu, byłam więc taką skrytką na informacje. Ludzie, którzy przechodzili przez nasz dom, to była moja telewizja, moje radio i moje gazety. Pamiętam zabawną sytuację: pewnego popołudnia przychodzi dwóch gości do Słomy, żeby namówić go do udziału w dużym koncercie o tolerancji. Siedzimy w domu, który w zasadzie był takim dużym tipi, przy tym ogniu, gotuje się zupa w garze. Jeden, taki grubszy, wstaje nagle i zagląda do tego gara. Ja się śmieję „co za łasuch!” i pytam, czym się zajmuje. „Śpiewam, jestem śpiewakiem”.Widzę, że ten chudszy czemuś blednie. I zaczyna tłumaczyć temu grubszemu, że my przecież nie mamy telewizora. Bo ten grubszy to był Stanisław Sojka w szczycie swojej sławy, dla mnie – człowieka niepodłączonego do świata – zupełnie nieznany. Więc skoro byli różni ludzie, to były i wiadomości. Myślę, że wzięłam to, co najlepsze od ludzi, którzy do nas wtedy przychodzili. Właśnie tak się dowiedziałam o EM-ach.
I one w końcu przyniosły stabilizację i uczyniły z Ciebie bizneswomen?
Do dziś bardzo wdzięczna jestem Pawłowi Zajączkowskiemu, który pojawił się nagle i powiedział: „ja czuję, że będziesz pracowała z nami”. Zaproponował, że będzie płacił mi 1000 złotych miesięcznie, a ja mam robić, co chcę. I wtedy zaczęłam robić pismo „EMecho”; pojawiało się w nim coraz więcej informacji o pożytecznych mikroorganizmach, o których profesor Higa mówi, że potrafią rozwiązać wszystkie problemy świata. Ja pewnie taką optymistką nie jestem, ale wiem, że wiele z nich – tak. Pisze o tym szczegółowo w „SupErMikrobach”, nie ukrywając też swoich wątpliwości, jeśli je mam. I tak się to na poważnie zaczęło.
Zaczęłaś się komercjalizować?
To była cudowna rzecz. Robić coś, w co wierzę, i co do czego nie mam żadnych wątpliwości, że jest dobre dla świata, a nie być od nikogo zależną. Programy pozarządowe bardzo sobie cenię, ale to ogromna biurokracja, która żywi się przekonaniem, że trzeba pilnować, czy ty nie oszukujesz. Kiedy zaczęłam współpracować z Greenland i sprzedawać preparaty EM, miałam proste zadania: Mówiłam o ich działaniu, potem: „dam ci trochę, ale więcej możesz kupić. Chciałabym ci dać, więcej, ale nie mogę. Bo muszę z czegoś żyć”. To była cudowna pierwotna wymiana. Tak było wtedy i tak jest dziś – interesuje mnie, żeby ci, którzy preparaty ode mnie kupują, sprawdzili sami ich działanie i podjęli świadomą decyzję. Tylko parę razy miałam tak, że ktoś mówił, że nie zadziałało. Jeśli jest jakiś punkt sporny, to mówię, że mogę oddać pieniądze.
Nie uważasz, że kiedy w grę wchodzą pieniądze, to może szkodzić najszlachetniejszej idei?
Byłam kiedyś świadkiem rozmowy między biznesmenem a szefem dużej organizacji pozarządowej, robiącej cudowne rzeczy. Biznesmen przez połowę rozmowy tłumaczył temu społecznikowi , że nie robi tego dla pieniędzy, tylko że jest to przed wszystkim dobre dla świata, a szef organizacji , że on to wszystko kocha robić, ale potrzebuje na to pieniędzy. Przypomniało mi to, co przeczytałam w „Przebudzeniach” – Anthony’ego de Mello, który pracował jako psycholog z prostytutkami i zakonnicami. Zakonnice cały czas mówiły o seksie, a prostytutki – o Bogu. Jeśli chodzi o pieniądze, mamy dużo niedobrych przekonań. Że one są czymś brudnym, z natury złym, że ludzie, którzy zarabiają dużo, muszą być niemoralni. A może – jak każde narzędzie – pieniądze można wykorzystać dobrze albo źle? Od początku wiedziałam, że muszę tę kwestię w sobie przepracować, jeśli chcę się zająć sprzedażą, bo całe moje środowisko ma takie negatywne nastawienie.
I jak sobie poradziłaś z negatywnym nastawieniem do pieniędzy?
Mądrzy ludzie mówią, że pieniądze pogłębiają każdą cechę charakteru człowieka. Jeśli jesteś przestraszony życiem, to będziesz bardziej jeszcze przestraszony, mając duże pieniądze, a jeśli jesteś szczodry, to pieniądze spowodują, że będziesz jeszcze bardziej szczodry. Poszłam na studia z marketingu, żeby uzyskać do swojego zajęcia obiektywny, a nie emocjonalny stosunek. Potraktowałam je bardzo selektywnie, ale wyniosłam z nich, że najważniejsze są dwie rzeczy – życzliwość i uczciwość wobec klienta. I że trzeba się skupić na tym, żeby dodać jakąś wartość do świata. Jeśli to, co robimy, ma wartość, jest dobre, jeśli robi się to uczciwie, rzetelnie, systematycznie, znajdą się ludzie, którzy będą tego potrzebowali i za to zapłacą. Wierzę, że dużo ludzi tak postępuje. Oczywiście, zawsze są momenty wyboru, często trzeba podjąć pewne ryzyko – w imię uczciwości, zajrzeć w oczu wątpliwościom.
Miewasz takie watpliwości?
Na przykład ja mam cień wątpliwości co do Żywego Mydła, którego sama ciągle używam i które lubię. Sprzedaje je, ale zawsze o wątpliwościach mówię. Mogę stracić klienta, ale uważam, że trzeba powiedzieć, że tam są parabeny, a uważam, że nie powinno być parabenów. I to, że mówiąc o swoich wątpliwościach, straciłam klientów na trzy czy cztery mydła, to jest mała strata. Wynagradza mi ją to, że klienci mają do mnie zaufanie.
Współpracujesz z jedną firmą, która wywodzi się w prostej linii od profesora Higi? Co Cię w nim przekonuje?
Skromność. Jak patrzę na niego, to widzę, że ma w sobie to, co bardzo cenię u ludzi – jakąś dzikość. Za każdym razem mówi rzeczy niepopularne, niestandardowe, jakby nie na miejscu. Widać po tym, że jest sobą, w niczym się nie ogranicza, ma ogromną wiarę w to, co robi. Ja nie mam aż takiej wiary jak on, że EM-y pomogą wyleczyć wszystkie choroby ludzkości. Czasem myślę, że jeśli ludzie nie przejdą przez jakąś wielką trudną zmianę, to nie nabiorą rozumu, nie zaczną zachowywać się skromnie i odpowiedzialnie, z troską o Ziemię.
Jeśli ta wielka trudna zmiana ich nie zmiecie?
Wierzę, że nie zmiecie. Ale liczę się z tym , że może być naprawdę ciężko. A wiem, że rozwiązania istnieją, brakuje tylko gotowości dzielenia się i zgody na to, żeby mieć mniej. Pamiętam, jak było w Polsce, kiedy przyjechałam, pamiętam tipi. Wiem, że trudności potrafią wydobywać z ludzi to, co najlepsze. Biorę pod uwagę najgorsze scenariusze , ale nie boję się tego. Nawet katastrofy atomowej się nie boję. Bo właśnie mamy EM-y.
A jak reagujesz, kiedy spotykasz się z agresją wobec Twojego sposobu myślenia? Jakie masz sposoby, żeby przekonywać nieprzekonanych?
Pole informacyjne, w którym żyjemy, jest ogromne, każdy ma dostęp do wszystkiego. Powoli zaczyna do ludzi docierać, że nie można wziąć antybiotyków na wszystko, bo to szkodzi. Ta informacja jest wszędzie. A co powoduje, że człowiek przyjmuje jakąś informację, a co – że nie? To jest zależne od człowieka w danym momencie. Nawet w relacji ze swoimi dorosłymi dziećmi mam taki obyczaj, że „moje mądrości” wypuszczam w pole informacyjne tylko raz. Łapią abo nie łapią. Daję im prawo do tego, że mogą nie łapać. To, co nas przekonuje do łamania naszych przyzwyczajeń, zależy od tego, czy jesteśmy na to gotowi, a po drugie – od wszystkich treści pozawerbalnych: jak ktoś do nas mówi, na ile jesteśmy przez niego akceptowani, czy nie jesteśmy przypadkiem oceniani, czy on się nie wywyższa. To praca wewnętrzna, którą muszę ciągle wykonywać i która wykracza daleko poza idee, które chcę propagować. Pamiętam również o tym, że z ludźmi jest jak z bakteriami. Są dominujące szczepy – 15 procent pozytywnych, 15 procent negatywnych – i aż 70 procent oportunistów, którzy pójdą za zwycięskimi. Myślę o sobie, że mam szczęście należeć do aktywnych i pozytywnych. Każdy tańczy swoje życie sam. Chodzi o to, aby je tańczyć z pożytkiem dla innych.
Dziękuję za rozmowę.
Chyba szukam więzi i wiedzy od kogoś takiego jak ty.
Jeżeli możesz to napisz maila do mnie, a ja podam ci numer kom. abyśmy mogli spotkać się.
Bez kontaktu wzrokowego umyka mi ponad połowa komunikacji.
Sorki, tak już mam.
W swojej dziedzinie jestem jak Michał Anioł, stąd wiem , że winnych dziedzinach tak samo jest teudno odsiać ziarno od plew.
Proszę odpisz do mnie
Potrzebuję kontaktu
jestem
Dziekuje za wspanialy i ciekawy wywiad z p. Nicole.
Interesujace doswiadczenia !
Serdecznie pozdrawiam z Ottawy stolicy Kanady.
Milo by mi bylo kiedys spotkac sie z p.Nicole
Zofia
I ja dziękuję . Zapraszam
Przeczytalam „Super mikroby” po przypadkowym:} wywiadzie w uszach duszy.Kupilam juz II ksiazke dla brata,a swoja dam przeczytac doroslym dzieciom.Na razie sporo teorii,a 0 praktyki.Kupiłam rózowe rurki ceramiczne i wrzucilam do dzbanka z woda,ale nie wiem jak długo mogą tam przeleżeć?Jak długo mozna uzupelniac wode przy tym samym zestawie rurek?
Podziwiam Nicol Twoj zapał ekologiczny i energię do zmieniania swiata na lepsze.
Serdecznie pozdrawiam-Marta
bardzo dziękuję za ciepłe słowa .
Różowe rurki są bardzej kruche i będą się powoli kruszyć w ciągu paru miesięcy . Można je używać półki się trzymają . Polecam kupno szarych rurek są bardzej trwałe , dziesięc lat spokojnie , o tyle że trzeba mniej więcej co półroku dam im poleżyć na noc w EMach , probiotyk , refresh , EM A aby je aktywizować